Krzysztof Antkowiak dla jednych może być idolem z lat młodości, dla innych przebrzmiałą gwiazdą, która chce wrócić na rynek muzyczny. W wywiadzie dla CantaraMusic pokazał swoją prawdziwą twarz faceta, którego życie nie oszczędziło, faceta, dla którego muzyka jest wszystkim. Co kryje się pod powłoką wokalisty Simplefields? 2015.
Natalia Zakolska: Jak powstało Simplefields?
Krzysztof Antkowiak: Z Marcinem Domuratem mieszkaliśmy po sąsiedzku. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy. Pewnego dnia się zgadaliśmy co kto robi, ja coś nagrywałem, Marcin miał pomysł na nasz materiał. Puścił mi to, spodobało mi się. Zacząłem dogrywać partie fortepianu, wokali. Stwierdziliśmy, że może warto pociągnąć to dalej… Pracowaliśmy spokojnie – piosenki same w sobie pisze się szybko. Marcin przynosił teksty, a ja siadając do pianina wymyślałem muzykę w pięć minut. Znacznie dłużej trwał dalszy proces twórczy – aranżowanie, miksowanie, robiliśmy to sami. Płyta zaczęła powstawać najpierw w domu, dopiero potem przenieśliśmy się do studia. Tak powstało Simplefields.
NZ: Trudno jest tworzyć zespół w dwie osoby?
KA: Miałem już sporą praktykę pracy zespołowej. Pierwszy zespół, w którym grałem powstał, gdy miałem 19 lat. Spotykaliśmy się na próbach, graliśmy w pięć osób, potem w cztery. Zupełnie inaczej pracuje się w młodym wieku, niż potem – kiedy już wiesz, czego chcesz w muzyce i dużo kreujesz sam. To jest zupełnie inny etap. Miałem okazję występować jako pianista w irlandzkim bandzie, który łącznie miał pięćdziesiąt osób! Czy to jest trudne? Każda sytuacja jest inna. Nie da się powiedzieć, co jest prostsze, a co trudniejsze. Myślę, że to nie o to chodzi. Wszystko zależy od ludzi, z którymi pracujesz. Jeśli potraficie iść na kompromis, nikt nie jest przywiązany do swojego zdania, nie twierdzi, że jego jest święte, to dużo da się zrobić. Między nami rzadko dochodzi do spięć. Zdarzają się, oczywiście, jednak ważny jest sposób rozładowania tych spięć, jak szybko przechodzi się do porządku dziennego. Trzeba iść dalej, nie koncentrować się na tym, co nas różni, tylko na tym, co nas łączy.
NZ: Trochę jak małżeństwo.
KA: Trochę tak (śmiech). Jednak praca jest zupełnie czymś innym, niż życie codzienne: pranie, gotowanie i bycie ze sobą na co dzień. To inna sfera. Tworząc, skupiasz się przede wszystkim na tym, aby to, co robisz, było najbardziej szczere, właściwe, ciekawe.
NZ: Twoja muzyka zmieniała się z biegiem lat. Łączyło się to w jakiś sposób ze zmianami w twoim życiu?
KA: Tak. To, co tworzysz jest ściśle związane z tym, jak żyjesz, na jakim jesteś etapie, jak się czujesz. Tworzenie jest z tym nierozerwalne. Dla mnie muzyka jest też jakimś rodzajem terapii. Gdy mam dzień, kiedy potrzebuję spokoju, zanurzam się w ten spokój. Robię to całkowicie podświadomie. To wychodzi ze mnie, przekłada się klimat. Czasem powstają nocne piosenki, chociaż są pisane w ciągu dnia. Zawsze spokojne utwory kojarzą mi się z nocą, z jazdą samochodem. Zmieniałem się przez lata. Każdy człowiek ewoluuje, mi też się to zdarzało. Tak samo działo się z muzyką.
NZ: Zdarzało ci się wspominać o „czarnej dziurze”, w której się znajdowałeś za sprawą nałogów. Jak z tego wyjść? Dzięki muzyce?
KA: W znacznej mierze tak. To jest temat na długie zimowe wieczory. Nie ma recepty, aby opowiedzieć o tym w dwóch słowach. Mi akurat pomogła wiara. Żyjemy w czasach, kiedy zdecydowana większość ludzi jest od czegoś uzależniona, terapie są wielokierunkowe. Pierwszy etap jest wtedy, kiedy otoczenie informuje cię o uzależnieniu, mówi, że za dużo czasu czemuś poświęcasz. Każdemu się wydaje, że to kontroluje. To jest moment, kiedy ta kontrola przestaje funkcjonować.
NZ: Pamiętasz moment, w którym po raz pierwszy stwierdziłeś, że coś jest nie tak?
KA: Zawsze twierdziłem, że coś kontroluję. To otoczenie oraz sytuacja w życiu pokazują, że tracisz kontrolę. Sam wiedziałem, że mam problemy, ale wydawało mi się, że w każdej chwili jestem w stanie z tego wyjść. Potem okazywało się, że jednak tak nie jest. To jedynie oszukiwanie siebie samego. Mi pomogła wiara, w terapii dwunastokrokowej pierwszym krokiem jest zawierzenie sile wyższej. Nie znam nikogo, kto by wyszedł z nałogu bez jakiegoś zawierzenia. Nawet jeśli wydaje się, że jest dobrze, to do tego się wraca, znam takie przypadki. Znam też ludzi, którzy od lat są w trzeźwości. I ja miałem dużo problemów z alkoholem, teraz mogę wypić lampkę wina czy jedno piwo i nie potrzebuję pić dalej. To jest fajne. Z hazardem jest tak, że będąc uzależnionym musisz zerwać z nałogiem i nigdy więcej do niego nie wracać. To nie jest tak, że zagrasz raz na dwa miesiące. Z moim piciem jest inaczej, chociaż nie każdy może dojść do takiego etapu, że może wypić tę lampkę wina i to kontroluje… Mi się udało i to jest wspaniałe. Uważam, że wszystko jest dla ludzi, chociaż nie można przeginać.
NZ: Jakiego rodzaju uzależnienie jest najgorsze?
KA: Hazard. Zresztą nie ja to wymyśliłem, tylko terapeuci. Podobnie jest z heroiną, najciężej z tego wyjść.
NZ: Muzyka też jest nałogiem?
KA: Dla mnie tak, największym. Dla mnie muzyka jest wszystkim, nie wyobrażam sobie bez niej życia, mógłbym długo o tym opowiadać. Zresztą wielu ludzi sobie nie wyobraża świata bez niej. Wyobraź sobie świat bez muzyki. To jest oczywiście niemożliwe! Można ją tworzyć na wszystkim: na krześle, na stole, możesz zrobić bit na łyżce i szklance. Ktoś do tego zarapuje i muzyka gotowa. Muzyka jest w każdym, ludzie nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak jest ważna. Dla mnie też jest to często forma terapii, odreagowania rzeczywistości, a najważniejszym momentem, w którym czujesz, ze to, co robisz ma sens jest koncert. Wychodzisz na scenę i wiesz, że ci wszyscy ludzie reagują na muzykę. Przed pierwszym koncertem z danym materiałem jest największy stres o reakcję ze strony publiczności. Nie wiesz, czy cię wygwiżdżą, czy miło przyjmą. Konfrontacja ze słuchaczem daje przy tym sporą adrenalinę, a gdy okazuje się, że jest fajnie, czujesz radość, że czas, który poświęciliście na materiał, obronił się na żywo. Dał coś ludziom! Można porównać to do trenowania sportu – robisz to po coś i nagle osiągasz wynik, który jest dla ciebie radością, wiesz, że coś się w tobie przełamało.
NZ: Publiczność oczekuje „Zakazanego owocu” na koncertach?
KA: Zdarza się, że tak. Tę piosenkę pamięta wielu ludzi w moim wieku czy młodszych ode mnie. Tak samo różni ludzie przychodzą na koncerty. Ostatnio na koncercie w Poznaniu było dużo młodych osób. Zdarza mi się czasem „Zakazany owoc” wplatać między piosenki. Tak było w warszawskim kinie Elektronik, kiedy podczas jednego z utworów usłyszałem przestrzeń muzyczną w głowie dla tej melodii. To było całkowicie spontanicznie, ludzie zareagowali genialnie! Tak samo zrobiłem w Blue Note w Poznaniu. To była improwizacja, a improwizacje mają to do siebie, że się ich potem nie pamięta. Reakcje ludzi znowu były fajne. Ale nie robię nic na siłę – jeżeli bym tego nie poczuł, to bym tego nie zrobił. Nie przygotowuję sobie w głowie, że to zaśpiewam, tylko to robię.
NZ: Zatrzymajmy się jeszcze na moment przy płycie – skąd pomysł na coś, co nazywam „radiowymi wstawkami” w „Dirt on TV” i „Lullaby Waltz”?
KA: „Dirt on TV” można rozumieć różnie: jako kurz na telewizorze czy brud w telewizji dotyczący zalewu spływających w stronę człowieka informacji. Wszystko zależy od interpretacji. Ja tu widzę szum medialny, zgiełk, w którym człowiek jest w cywilizacji atakowany. To, co słychać w nagraniu jest aluzją do tego szumu. W „Lullaby Waltz” natomiast nie podobały mi się bębny na początku i trzeba było je sfiltrować. Wpadliśmy na pomysł, że może warto byłoby coś tam dodać? Czasami potrzeba jest matką wynalazku.
NZ: Kim jest „Emily Scatterbrain”?
KA: Śmieszna historia… Marcin pracował z osobą, której nigdy nie poznał. Dziewczyna pracowała na innym piętrze, a on dostawał od niej dużo maili. Nazywała się Emilia. Marcina zawsze zastanawiało, jak wygląda. Opowiadał, ile dostawał od niej fajnie napisanych maili, wiedział, że to inteligentna osoba. Wyobrażał ją sobie jako taką eteryczną, rudą, piegowatą, drobną dziewczynę.
NZ: I co się okazało?
KA: Nic, bo się nie poznali. Ale była punktem zaczepienia do napisania tego tekstu. A co autor miał na myśli? Musiałabyś zapytać Marcina. Dla mnie Emily jest fajną, ciepłą dziewczyną, która sobie gdzieś żyje. Lubi słuchać muzyki, ma swój świat. Może trochę maluje czy lubi czytać. Mieszka na jakimś strychu w jakimś mieście. Każdy może nią być.
NZ: Ta dziewczyna wie, że piosenka jest jej dedykowana?
KA: Jeszcze nie! Zawsze mówiłem Marcinowi, żeby dał jej płytę i powiedział, że ta piosenka przez nią powstała. Ona była zaczynem…
NZ: Czy któraś z piosenek na płycie jest dla ciebie wyjątkowo ważna?
KA: Jest jedna piosenka, którą z przyjemnością posłucham sobie za dziesięć, dwadzieścia lat, chociaż nie jest dla mnie wyjątkowo ważna.
NZ: Która?
KA: „Henry”. To utwór czerpiący ze starych standardów swingu – Frank Sinatra, lata 50-te. W tekście, w melodii i aranżacji zarazem jest coś takiego, że on za tych dziesięć lat może być wciąż współczesny. Nie jest w żadnym trendzie, jest ponadczasowy. Mógł powstać tak samo w przeszłości, jak i w przyszłości. I tak będzie brzmieć tak samo. Teraz bardzo dużo ludzi podąża za elektroniką lat 80-tych i to brzmienie determinuje ich do określonej stylistyki. Gdy ta obecna moda przeminie, ta muzyka się zdezaktualizuje, będzie następna moda. Już nikt nie będzie wracał do tych rzeczy za pięć lat. Do „Henry’ego” ktoś może wrócić i nie będzie czuł, że to jest passe. Poza tym lubię ten utwór. Jest długi, dla kogoś może być nudny, a dla mnie jest w nim rodzaj emocji, które bardzo lubię. Jest oddech, przestrzeń, cisza. Lubię ciszę w muzyce…
NZ: Jakie utwory są dla ciebie ponadczasowe?
KA: „Let’s dance” Davida Bowie, „Get up offa that thing” Jamesa Browna, “Every breath you take” The Police…
NZ: W Polsce nie ma takich piosenek?
KA: W Polsce jedynym utworem ponadczasowym jest dla mnie „Nie płacz Ewka” Perfectu.
NZ: Dlaczego właśnie ta?
KA: Nie wiem. Po prostu słuchałem tego będąc na koncercie we Wrocławiu czy jadąc taksówką. I stwierdziłem, że to utwór, który jest cały czas fajny brzmieniowo, tekstowo, aranżacyjnie. Dobrze zaśpiewany. Wszystko tam się zgadza.
NZ: Lepiej tworzyć dla siebie czy dla kogoś?
KA: Dla siebie.
NZ: Bo?
KA: Bo tworząc dla kogoś zawsze masz obwarowania, ograniczenia. Zazwyczaj są oczekiwania z drugiej strony. Często twoje wyobrażenia o tym, jakie to powinno być, odbiegają od wyobrażeń kogoś, dla kogo to ma być. Rodzi to wiele problemów. Tworząc dla siebie, wiesz co robisz. Czujesz to i wiesz jakie to ma być, znasz siebie, swój potencjał. Będąc przez wiele lat związanym z muzyką – od pianina, przez bębny, aranżację, produkcję, wiem, jakim arsenałem dysponuję. Czasami sam siebie zaskakuję i to jest super! Myślisz: to ja zrobiłem, naprawdę? Tworząc coś po prostu jedziesz przed siebie, potem dopiero nabierasz dystansu i możesz obiektywnie spojrzeć na własną muzykę. Nagle okazuje się, że to, co zrobiłeś, jest fajne! Zdarzają mi się takie sytuacje, chociaż jestem wobec siebie wymagający i dużo rzeczy mi się nie podoba. Mogę oczywiście tworzyć dla kogoś, ale ta osoba musi być z mojej „rodziny muzycznej”, musimy podobnie czuć muzykę i wtedy ta współpraca jest naturalna. Natomiast oczekiwania drugiej strony są czasami dla mnie niejasne. Ktoś na przykład mówi, że chce klimat reggae, robisz wszystko, aby to tak brzmiało, angażujesz ludzi, którzy się na tym znają, a potem okazuje się, że ta osoba już nie chce reggae, tylko coś innego. Cała praca w tym momencie idzie na marne…
NZ: Jak wspominasz współpracę z Grzegorzem Ciechowskim?
KA: Wspaniale. Grzegorz był prekursorem w pewnych rzeczach w Polsce. Wraz ze Smolikiem jako jeden z pierwszych tworzył na samplach. Wprowadził nową jakość, kreował nowy kierunek w tej lepszej mainstreamowej muzyce. Grzegorz też wyprodukował Justynę Steczkowską, jej płytę „Dziewczyna szamana”, która dla mnie do dzisiaj jest najlepszą płytą. Grzegorzowi spodobało się moje demo, które nagrałem z chłopakami z mojego zespołu. Sam zaproponował, że chętnie by wyprodukował całą płytę. Potem się okazało, że skupił się tak naprawdę głównie na tekstach. Dużo szukaliśmy różnych brzmień… Grzegorz potrafił dwie, trzy noce siedzieć myśląc nad tekstami, a potem samoistnie je wylewał. Mówił, że pisanie tekstów to wrzucanie kamieni do studni – wrzucasz, słyszysz coś gdzieś daleko, na nic nie możesz wpaść, po czym nagle coś jest. Nigdy nie twierdził, że czas jest stracony. Nawet siedząc nad jakimś tekstem, jeśli nic długo nie przychodziło, nie uważał, że marnuje czas. Jak coś przepracował, to mu się potem to wylało. Mówił, że jeżeli nie przepracowałby tych godzin bez efektu, to nie byłoby żadnego efektu. Tak naprawdę nauczyłem się od niego wielu rzeczy, dużo rozmawialiśmy o życiu, o ludziach, o tym co i on przeżył, co jest dla niego ważne. Dużo czasu spędzaliśmy w podróży. W pierwszym etapie pracy nad płytą, mieszkałem u niego. Trochę mieszkaliśmy w Kazimierzu Dolnym, bo materiał miksowaliśmy w Lublinie. Łącznie spędziliśmy razem 3-4 miesiące życia na co dzień.
NZ: Czego przede wszystkim się od niego nauczyłeś?
KA: Konsekwencji, pokory, świadomości, że nic nie jest ci dane na zawsze. To, że dzisiaj jesteś dobry nie znaczy, że jutro też będziesz. Trzeba cały czas pracować nad sobą. Trzeba mieć pokorę nad tym, co to jest tworzenie, żeby nie zachłysnąć się tym, że jesteś dobry. I nie myśleć o tym, że jesteś dobry, bo możesz się cały czas doskonalić. Ale przy tym też nie stawiać poprzeczek na nierealnej wysokości, bo jak nie doskoczysz, możesz sobie zrobić krzywdę. To wszystko daje bazę do myślenia o różnych rzeczach. Dość często wspominam Grzegorza, do dzisiaj nie wierzę, że nie żyje. Dla mnie wciąż żyje we mnie, nie umarł. Zastanawiam się, co by do mnie mówił, co by powiedział o tej płycie.
NZ: Mentor?
KA: Na pewno jeden z najważniejszych mentorów w moim życiu.
NZ: Dość wcześnie zaczynałeś karierę. To był dobry moment?
KA: To był moment, który się wydarzył. Nie wiem, czy był dobry, czy zły. To po prostu się stało, bo tak najwyraźniej miało być. Wychodzę z założenia, że w życiu może nam się wydawać, że czegoś chcemy w danym momencie. Ty na przykład możesz uważać, że dla ciebie w danym momencie najlepsze byłoby zrobienie czegoś konkretnego. Z jakichś powodów to się nie dzieje… Załóżmy, że chcesz iść do szkoły na jakiś kierunek, ale nie zdajesz egzaminów. Masz dwa wyjścia: albo stwierdzić, że tak bardzo chciałaś właśnie teraz tam pójść, ale nie poszłaś, więc wszystko jest do niczego, albo pomyśleć inaczej: skoro tam nie poszłam, to znaczy, że tak miało być. Być możesz masz tam pójść za rok, za dwa, albo w ogóle, może masz robić coś innego. Życie dopiero po latach pokazuje nam, że rzeczy, które wydają nam się negatywne w danym momencie, złe dla nas, okazuje się, że gdyby nie one, nie byłoby czegoś innego, rzeczy będących konsekwencją tego, co się wydarzyło. Zmierzam do tego, że tak, to był dobry moment, bo gdyby to się nie wydarzyło, nie byłoby i tej płyty, i szeregu rzeczy, które się potem wydarzyły. Chodzi tu o moje życiowe doświadczenia, których absolutnie nie postrzegam jako negatywne. Myślę, że każde doświadczenie w moim życiu czegoś mnie nauczyło: problemy z nałogami, spotykane relacje międzyludzkie. Z niektórymi ludźmi utrzymuję kontakt, mamy bardzo dobre relacje, z innymi nie. To wszystko jest po coś, to wszystko nas kształtuje, powoduje, że się rozwijamy.
NZ: W takim razie mamy jakiś wpływ na swoje życie?
KA: Oczywiście, że mamy. Ponieważ jestem osobą wierzącą, dla mnie najmądrzejszą sentencją jest „rób tak, jakby Jego nie było”, czyli rób wszystko tutaj tak, jakby Jego w ogóle nie było, jakby nic od Niego nie zależało, ale wiedz, że wszystko od Niego zależy. Dla mnie to jest mądre. Bardzo lubię pracować, robię wszystko na swoim polu, aby było dobrze. Jeżeli ufasz to dostajesz to, co chcesz. Jestem tego przykładem.
NZ: Kim chciał być 10-letni Krzysiek?
KA: Tenisistą, grałem w tenisa. I w piłkę nożną też grałem, więc piłkarzem. Także chyba po prostu sportowcem.
NZ: Jak zatem trafiłeś na Festiwal w Opolu?
KA: To była cała droga. Wygrałem eliminacje do Festiwalu Piosenki Dziecięcej w Koninie. Zostałem tam wysłany jako zwycięzca przeglądu w moim rodzinnym Poznaniu. I w Koninie też wygrałem, śpiewałem piosenkę „Hello” Lionela Richie przy fortepianie. Festiwal był transmitowany w Programie Pierwszym Telewizji Polskiej. Tak zauważył mnie Krzesimir Dębski i Jacek Cygan. Jako że były tylko dwie stacje telewizyjne, oglądało to dużo ludzi. Następnie zaproponowali mi nagranie płyty, bo stwierdzili, że jestem wystarczająco utalentowanym i młodym człowiekiem. I tak to się stało. Najpierw powstała płyta, potem zadecydowano, że „Zakazany owoc” pojawi się w Opolu. Ludziom się spodobało, bo zdobyłem Nagrodę Publiczności. Fajnie to wspominam, bardzo się cieszyłem! Pamiętam, że była we mnie radość.
NZ: Chciałbyś tam jeszcze wrócić?
KA: Niekoniecznie.
NZ: Dlaczego?
KA: Nie wiem (śmiech). Może tak, może nie. Nie jest to jedno z moich pragnień. Gdyby jednak zdarzyła się możliwość powrotu do Opola, na pewno bym się ucieszył.
NZ: W takim razie jakie są twoje pragnienia?
KA: Moje pragnienia są związane z moim życiem: z tym, żeby moja rodzina była zdrowa, żeby moi najbliżsi byli szczęśliwi, żebym mógł grać koncerty dla ludzi i jak najdłużej robić to, co kocham, żeby zdrowie mi na to pozwalało. To są proste rzeczy…
NZ: Masz za sobą też epizod aktorski w „Młodych wilkach ½”. Jak to wspominasz?
KA: O tyle ciekawie, że współczuję aktorom.
NZ: Dlaczego?
KA: To jest tak, że zabierają cię na przykład o szóstej rano, jedziesz na plan i masz do wypowiedzenie kwestię dwóch zdań. Nie wiesz, kiedy to nastąpi, może być nawet o godzinie osiemnastej. Od szóstej i tak czekasz bezczynnie w pełnej gotowości, bo w każdej chwili reżyser może powiedzieć „teraz”. Nie możesz nigdzie pójść poza toaletą! Siedzisz najczęściej w busie cateringowym, gdzie praktycznie wszyscy przysypiają. Nic nie robienie męczy najbardziej. Dlatego współczuję aktorom, że muszą siedzieć po tyle godzin i czekać. Wiadomo, można wziąć książkę, czy robić coś innego, tylko i tak to czekanie będzie męczyć. Ale samo doświadczenie fajne, bo dzięki temu miałem okazję zobaczyć proces powstawania filmu od wewnątrz. Wcześniej inaczej to sobie wyobrażałem.
NZ: Jak?
KA: Myślałem, że mniej się przekłamuje to, co dzieje się na planie, że jest bardziej rzeczywistym oddaniem sytuacji. Okazuje się, że tak do końca nie jest. Kreacja światła i innych rzeczy (w tym taśmy filmowej, na którą ten film był nagrywany) daje taką perspektywę obrazka, że coś, co wygląda w rzeczywistości mało ciekawie, na obrazku wygląda dobrze, a nie jest obrobione programem graficznym. Taśma w połączeniu z dobrym światłem powoduje, że można stworzyć naprawdę niesamowitą rzeczywistość, której nie ma. Nie wiedziałem, że w aż taki sposób!
NZ: Innymi słowy nie kusiła cię potem kariera aktora?
KA: Nie… Gdybym miał kiedyś cokolwiek jeszcze zagrać to chciałbym zagrać epizod upadłego pianisty, który przesiaduje gdzieś na strychu, jest schorowany i pisze jakieś nienormalne piosenki. A potem umiera.
NZ: Ale to dlatego, że się z kimś takim utożsamiasz?
KA: Nie, po prostu jak sobie wyobrażam, co chciałbym zagrać, to właśnie to, w takich filmach. Nie wiem dlaczego, nie wszystko wiem. Czasami po prostu coś chcemy, czujemy, coś sobie wyobrażamy. Nie wszystko jest wytłumaczalne.
NZ: Czego ci życzyć na zakończenie?
KA: (po namyśle) Miłości i zdrowia. To najważniejsze rzeczy, których życzę wszystkim czytelnikom tego wywiadu i tobie też życzę.
NZ: Dziękuję i wzajemnie!
Źródło: www.cantaramusic.pl
Fot. Jan Pawlak