Wracam po dłuższej przerwie spowodowanej różnymi czynnikami. Z jednej strony brak czasu na pisanie, z drugiej potrzeba chwili oddechu po każdym spektaklu, która to chwila powodowała umknięcie dotychczasowych wrażeń na rzecz nowych, z trzeciej z kolei – pewnie trochę brak motywacji. Jednak pojawiające się w ostatnim czasie komentarze na blogu pokazały mi, że te elaboraty jednak ktoś czyta, dlaczego zatem by się nie dzielić kolejnymi wrażeniami?
Był moment, w którym zastanowiłam się, kim tak właściwie jestem, żeby recenzować spektakle teatralne. Nie jestem zawodowym krytykiem, chociaż miałam w swoim życiu taki epizod fonograficzny. Nie ukończyłam żadnej wiedzy o teatrze, chociaż nim się interesuję i wiem kto to ten Stanisławski Jednak coś zupełnie innego determinuje mnie do pisania tych elaboratów. Jestem widzem. A kto, jak nie widz współtworzy teatr, dla kogo grają aktorzy, tworzą reżyserowie z całym sztabem scenografów, garderobianych, oświetleniowców, charakteryzatorów, nagłośnieniowców, rekwizytorów? Po co komu byłaby potrzebna obsługa widowni, gdyby tej widowni nie było?
Pozostawiając te pytania do odpowiedzi samym sobie, cofnę się do wczorajszego wieczora. Za namową koleżanki znalazłam się w Teatrze Narodowym na spektaklu studentów IV roku będącym egzaminem z piosenki pod przewodnictwem Anny Sroki-Hryń. „Lunapark”, bo o nim mowa poświęcony jest piosenkom Grzegorza Ciechowskiego. Oczywiście, są momenty, których bym się poczepiała i dużo więcej pochwaliła, jednak skoro Jan Englert wpuścił na jedną z narodowych scen studentów, sztuka godna jest polecenia. Sama wraz z końcem przedstawienia wstałam oklaskując młodych adeptów sztuki aktorskiej, bo jest w nich sporo nadziei dla zawodu.
I teraz nastąpi książkowy „niespodziewany zwrot akcji”, ponieważ zasadniczo notatka nie będzie dotyczyła „Lunaparku”, a innego spektaklu, dla którego wczorajszy wieczór jest tylko pretekstem. Ktoś może w tej chwili łapie się za głowę – o co chodzi? A chodzi o to, że po wyjściu z teatru z koleżankami stoczyłyśmy dyskusję na temat teatru w szeroko pojętym tego słowa znaczeniu. Oczywiście, sporą część rozmowy poświęciłyśmy bliskiemu naszym sercom teatrowi muzycznemu, jednak w kontekście dramatu przewinął się jeden z moich ulubionych tytułów – „Kordian” Juliusza Słowackiego w wizji Jana Englerta.
Ha, wreszcie po pół godziny klepania w klawiaturę przechodzę do meritum tematu. Okazało się bowiem, że towarzyszące mi koleżanki niedawno widziały spektakl. Jako widowisko zrobiło na nich wrażenie, gorzej z treścią, która do zbyt zrozumiałych nie należy. Wiadomo, język już nie ten, wiele wymieszanych wątków, a reżyser w Słowackiego wmieszał Szekspira. A od czasów szkolnych, kiedy się miało jeszcze jakiś związek z „Kordianem” trochę czasu minęło…
Doskonale rozumiem te rozterki. Sama zaczęłam rozumieć spektakl po trzeciej wizycie, gdy nabyłam program zawierający scenariusz sztuki i się w niego solidnie wczytałam. Teraz, pisząc to wszystko, jestem już po 16 kordianowskich wizytach, myślę, że jeszcze trochę ich przede mną, a fragmenty przedstawienia znam na pamięć i zdarza mi się z zapałem ruszać podczas spektaklu ustami przeżywając treści wraz z aktorami. I nie chodzi mi teraz o wyjaśnianie o co chodzi w utworze – odsyłam raczej do książki, a bardziej opornych do streszczeń – niech rzuci kamieniem, kto chociaż raz w życiu z takowej pomocy nie skorzystał. Nie chcę czynić szczegółowej analizy spektakl vs dramat Słowackiego, można by pewnie na ten temat napisać całą pracę dyplomową.
Chciałabym raczej pochylić się nad uniwersalnością przedstawienia. Pamiętam jakie wrażenie zrobiła na mnie scena, gdy grający Szatana Mariusz Bonaszewski nagle pojawił się w roli papieża, a następnie stojąc z przodu sceny ściągał papieskie szaty i z powrotem ujawniał się w szatańskim wcieleniu. Zresztą – towarzyszący mu Diabły jednocześnie były Arcybiskupami. Kto tak naprawdę jest dobry, a kto zły w duecie Szatan – Archanioł? Daje do myślenia? Do tego rodzinny występ szopki bożonarodzeniowej zrobiony dla pieniędzy. I Wioletty gnające za perłami i złotą podkową… I trzypokoleniowy Kordian. Najmłodszy pełen młodzieńczej ufności i zapału. Starszy z poczuciem misji wobec narodu, targany skrajnymi emocjami. I Kordian w podeszłym wieku, u schyłku życia, nie dla którego „gwiazda nadziei”, a który to zarazem jakby jeszcze wierzył w przyszłość. Bo co może znaczyć trzymana w ręku książka (zapewne Słowackiego)? Czy moment, w którym jest niesiony przez swoje najmłodsze wcielenie? Do tego wszystkiego jeszcze starcie między Carem i Wielkim Księciem o życie Kordiana. Czy nie znamy współcześnie przypadków, w których politycy chcą na siłę wręcz pokazać swoje racje? Takich przykładów można szukać i wymieniać bez końca. A analogii do politycznej historii kraju nie brakuje, w spektakl są wplecione przemówienia Wałęsy, Gomułki, Becka, Jaruzelskiego, Piłsudskiego… Złączmy siły tak jak złączył się zespół Teatru Narodowego podczas pracy nad spektaklem, zupełnie pewnie nieświadomi z pełnionej misji. Jeśli ktokolwiek dotarł do tego miejsca w moim luźnym wywodzie, niech proszę sam sobie odpowie, który z cytatów bliżej mu pasuje: „pijcie wino, idźcie śnić” czy „oto Polska – działaj teraz”…
Obsada: Teatr Narodowy…z jakże miłym gościnnym udziałem dejmkowskiego Kordiana 1965, czyli Ignacego Gogolewskiego;
Więcej informacji i źródło zdjęć: https://narodowy.pl/repertuar,spektakle,228,kordian.html
Wersja audio: